Info
Ten blog rowerowy prowadzi marathonrider z miasteczka Wrocław. Mam przejechane 18954.70 kilometrów w tym 184.20 w terenie. Jeżdżę z prędkością średnią 15.38 km/h i się wcale nie chwalę.Suma podjazdów to 0 metrów.
Więcej o mnie.
Moje rowery
Nie mam rowerów...Wykres roczny
Archiwum bloga
- 2014, Czerwiec1 - 0
- 2014, Kwiecień6 - 2
- 2014, Marzec29 - 18
- 2014, Luty35 - 7
- 2014, Styczeń38 - 5
- 2013, Grudzień22 - 2
- 2013, Listopad29 - 6
- 2013, Czerwiec5 - 0
- 2013, Maj33 - 19
- 2013, Kwiecień31 - 36
- 2013, Marzec21 - 25
- 2013, Luty21 - 19
- 2013, Styczeń28 - 13
- 2012, Grudzień35 - 15
- 2012, Listopad34 - 19
- 2012, Październik26 - 20
- 2012, Wrzesień26 - 22
- 2012, Sierpień28 - 13
- 2012, Lipiec26 - 11
- 2012, Czerwiec21 - 11
- 2012, Maj1 - 0
- 2012, Kwiecień27 - 15
- 2012, Marzec30 - 20
- 2012, Luty15 - 18
Wyścig
Dystans całkowity: | 1349.98 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 39:35 |
Średnia prędkość: | 34.10 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 193 (97 %) |
Maks. tętno średnie: | 182 (91 %) |
Liczba aktywności: | 17 |
Średnio na aktywność: | 79.41 km i 2h 19m |
Więcej statystyk |
- DST 19.26km
- Czas 00:26
- VAVG 44.45km/h
- HRmax 182
- HRavg 174
- Aktywność Jazda na rowerze
MP Kłobuck TT (parami) 2kat./4open
Niedziela, 2 czerwca 2013 · dodano: 21.06.2013 | Komentarze 0
Dzisiaj zaczynamy jako pierwsi. Bardzo szkoda, ponieważ goniąc kogoś jest dużo łatwiej. Cała przyjemność łapać punkt.
Start miałem zacząć, ale widząc, że psuje mi się przerzutka musiałem zacząć bardzo twardo. Pierwsza zmiana Arka, a później popłynęło. Pierwsza kreska była bardzo ciężka dla mnie. Na zmianach jechał za wolno. Puls leżał jak na próbę czasową. Noga nie kręciła. Za to Arek dokładał na tyle, że nie byłem wstanie za bardzo odpocząć. Dawał krótsze, ale treściwsze zmiany. Ja trochę zamulałem.
Nawrót ok, ale niepotrzebnie Arek czeka na mnie po zmianie. Dużo na tych nawrotach potraciliśmy.
Druga kreska już spokojniej. Zacząłem widzieć coś więcej jak tylne koło partnera :D. Rondko przyzwoicie i zaraz po nim zerwałem Arka. 2-3sekundy i już się wtaczamy. Nie pojechaliśmy za dobrze. Można tu było coś urwać, ale nie oddałem zmiany do szczytu.
Zjazd też ciut wolniej. 3 i 4 kreska już zdecydowanie lepiej w moim wykonaniu. Wyrównałem puls, wpadłem w rytm i wykańczanie zmarszczek nie sprawiało mi problemu. Pojawił się czas na napicie i nawet spojrzenie w lewo czy prawo :D. To już sporo na TT. Niestety na zmianach też trochę pokpiłem sprawę i 2 czy 3 razy straciłem na moment koło przez rozluźnienie. Przez co nie odpoczywałem jak należy. Może nie było tego później tego widać, ale przez to moje zmiany nie miały takiego jaja jak powinny. Na rondzie znowu Arek zyskuje kilka metrów, ale posłuchał i się zagiął bez oglądania. Doszedłem go, ale leciał jak w transie i nie dał mi za bardzo wyjść z koła. Fajnie nas wprowadził na metę.
Dystans 19,24 czas 26,20. 2w kat i 4 open.
Wnioski:
- dzisiejsze 20sekund do zwycięzcy to już nie te co wczoraj. Dzisiaj pojechałem na maxa
- tętno leżało
- płuca bolały
- pierwsze kreska (nie widać po wykresie tętna) niemal cały czas ponad progiem. Bardzo się męczyłem
- cieszę się, że nie dałem ciała i udało mi się trochę serca włożyć w ten wyścig
- pod względem RPE najmocniejsza jazda w sezonie
- obiecałem Arkowi, że pojedziemy na 42kh/h, a wyszło 4 :D. Te małe kłamstewka
- zmiany wychodziły nam bez zastrzeżeń
- dawałem zmiany coś dłuższe, ale też chyba coś wolniejsze
- po tym starcie już nic ze mnie nie zostało
- DST 20.14km
- Czas 00:28
- VAVG 43.16km/h
- HRmax 180
- HRavg 177
- Aktywność Jazda na rowerze
MP ITT Miedźno 2kat/10open
Sobota, 1 czerwca 2013 · dodano: 21.06.2013 | Komentarze 0
Odpalam zaraz za Markiem. Lepszego zająca nie mogłem sobie wymarzyć. Cel jeden mieć go cały dystans na celowniku :).
Start bardzo nerwowy. Na początku nie mogę się wpiąć. Pierwszy odcinek do zakrętu zdecydowanie za słabo W zasadzie cały odcinek ząbek niżej niż mógłbym jechać. Widać po pulsie, że jechałem ze zbyt dużą rezerwą. Dzisiaj pojechałbym to sporo szybciej (doświadczenie). Może pomogło mi to równo pojechać do nawrotu przez lotnisko, gdzie siły natury dosłownie nas zatrzymywały w miejscu. Zakręt bardzo słabo. Na rozgrzewce myślałem, że pojadę całą szerokością drogi, ale postawiono pachołki i nie poradziłem sobie technicznie. Do momentu kiedy Marek wjeżdża w las jestem niemal pewny, że mi nie odjeżdża za bardzo. Jest dobrze. Zaraz po tym niespodzianka Marek z łańcuchem w ręku. Ja tracę zająca i trochę się wyprowadzam ze skupienia. Po wyjeździe z lasu bezsensownie ząbek niżej, ponieważ spodziewałem się nawrotu ciut szybciej.
Nawrót ok i cały odcinek do skrętu na ostatnią prostą poezja. Podjazd zrobiony dobrze, a odcinek od lasu to jedna z lepszych kresek w życiu :). Płyta oś i 50-54km/h. Powiedziałem sobie, że jak zrzucisz ząbek to jesteś pizda!
Zakręt bardzo słabo - wyniosło mnie niestety.
Po skręcie coś się stało. Zmarszczka zaraz za nim sprawiła, że wypadłem z rytmu. Nie mogłem znaleźć tego co miałem jeszcze przed chwilą. Dopiero po kilometrze wchodzę w rytm i powoli rozkręcam maszynę. Mogłem tu stracić między 5-10 sekund.
Wynik o 20,14km w czasie 28,17sec. 10 open i 2 w kategorii
Wnioski:
- cudem doprowadziłem organizm do stanu używalności na MP
- pierwsza prosta dużo za słabo
- reszta równo jak na odcinaczu :)
- sprzęt nie zawiódł, a koło od Piotrka dodawało mnóstwo pewności siebie. Mimo wiatru nie niosło mnie po drodze
- szkoda 20sekund do zwycięzcy, ale musiałbym pojechać wszystko idealnie, aby się zbliżyć do jego wyniku na obecny dzień.
- lepiej pojechać nie mogłem :)
- po starcie niestety oznaki ciągnącego się przeciążenia organizmu i bardzo spłycony oddech - niestety
- całkiem dobrze rozłożyłem siły i do końca czułem, że pod nogą jest moc, a tętno nie jest tylko wynikową zakwaszenia, a również pracy wykonywanej w danym momencie
- po tętnie widzę, że był zapas, ale nie byłem wstanie dzisiaj tej rezerwy z organizmu wydobyć
- DST 132.50km
- Czas 03:23
- VAVG 39.16km/h
- HRmax 184 ( 90%)
- HRavg 152 ( 75%)
- Aktywność Jazda na rowerze
Leszno
Niedziela, 26 maja 2013 · dodano: 26.05.2013 | Komentarze 2
Na wyścig przyjechał z nastawienie, aby go przejechać spokojnie. Nabrać potrzebnego doświadczenia i jeżeli się uda coś powalczyć na czubie/finiszu.
Start dość nerwowy, więc pierwsze 15km jadę spokojnie w środku stawki.
Pierwsza przygoda już na 7dmym kilometrze osoba, z którą jadę ramię w ramie liże koło, huk i leży. Moje szczęście, że nie leci na mój bok w momencie upadku. Szkoda, że w ogóle się to stało. Chwilę później ktoś bezpośrednio przede mną liże koło i leży. Ledwo ominąłem chłopaka dohamowanie, szybkie spojrzenie w lewo (wolną lukę) i wyminięcie. Zimna głowa normalnie. To był znak, że nie ma co siedzieć w środku, bo jest po prostu niebezpiecznie.
Pozostałą część wyścigu spędziłem głównie najdalej w okolicy 10-20 miejsca. Czasami tylko przez nie uwagę i brak doświadczenia spływałem ciut głębiej, aby po chwili wracać do przodu. Cokolwiek udało się popracować na czele, ale raczej symbolicznie.
Na rozjeździe na chwilę spływam głębiej, aby zjeść i mieć pewność, że nikt z mini we mnie nie wjedzie jakby mu się przypomniało, że jedzie krótszy dystans. Po powrocie do czoła widzę, że nie ma Michała i Arka i wiedziałem, że wyścig się skończył...
Tempo mocno spadło. Zwyczajnie nie było komu gonić ucieczki. Mniejsze tempo to też mniejsza czujność i posypały się kolejne kraksy. Naprawdę nie wiem, co się działo. Może ludziom cukier spadał? Sam prawie leżałem dwa razy. Raz chłopak postanowił z środka zejść agresywnie do lewej i zabrał się z moim przednim kołem. Na szczęście nie sczepiłem się, a z samego uderzenie wyszedłem. Chwilę później czuję uderzenie z tyłu i dłuższy około sekundowy kontakt po czym drugie szturchnięcie. Ziom normalnie szlifował po moich szprychach. Dobrze, że z mojej lewej strony to i mniejsza szansa a szczepienie szybkozamykaczem. Huku nie było, czyli kolega się wyratował i chwała mu.
Na około 30-35km do mety, jak już ludzie nie mieli za wiele woli do walki poszła jednoosobowa ucieczka. Chłopak powoli odjeżdżał, ale trzymany ciągle na celowniku. Na podjazdach daję dwie dłuższe miarowe zmiany, aby się nie zagotować i niemal kasuję uciekiniera.
Przed metą zrobiło się goręcej. Poszły ze 3-4 próby odskoczenia. Jednak bardzo szybko skasowane. Ostatni zakręt co prawda jestem od zawietrznej, ale nie wystaję poza obrys grupy i przyjmuję tylko część wiatru. Jest duża rezerwa i szybka kalkulacja. Patrzę w lewo jest Mateusz osłonięty przeze mnie - dobrze finiszuje, ja odsłonięty ok 8 pozycji. Kłębi się myśl. Spróbuje moje pierwszego rozprowadzenia podczas wyścigu, a co. Ostatni łuk widzę metę dobre 700m. Krzyczę do Mateusza, do prawej i w moment niemal +15km/h. Wytrzymałem niemal niemal 500m. Niestety nie wyskoczył z koła, a w moment po tym uformował się zaciąg z lewej. Ja już nie mogłem zareagować. Po ptokach. Fajnie było spróbować. Bez spadku prędkości wytrzymałem prawie 400m, a do momentu, gdy czułem, że już nie daję wartościowej zmiany niecałe niecałe 500m. Rower jęczał, a dopóki nie puściłem korby nikt nie pojawił się w moim lusterku.
Jestem bardzo zadowolony. Powiedziało mi to sporo o mnie. Mam zadatki na rozprowadzającego, a czy na sprintera? To się jeszcze okaże. Teraz wiem lepiej na co mnie stać i co mogę. Co prawda na metę wpadłem na końcu pierwszej grupki, ale nie o to chodziło skoro podjąłem decyzję jaką podjąłem.
Wnioski:
- poziom zmęczenia po luźniejszym tygodniu akceptowalny. Jest dużo dużo lepiej. Mam nadzieję, że za tydzień już będzie dobrze.
- kadencja jak zauważyłem kilka razy niska. Twarde przełożenia pozwalają mi na efektywniejszą podczas zmęczenia. Brak jeszcze świeżości
- nawet po zmianie jak poszła poprawka nie miałem większego problemu z utrzymanie tempa to cieszy
- bardzo się cieszę, że zaistniałem na finiszu ;). Szkoda, że nie w ucieczce. Jednak dzisiaj miałbym opory, aby pójść w trupa w odjeździe. Bez względu na wynik przyszły tydzień jest dla mnie ważniejszy.
- nie miałem, żadnego problemu z "byciem" w peletonie. Mała uwaga, z przodu jest łatwiej jak w środku czy na tyłach :)
- wyszło ekonomicznie, z malutkimi akcentami, wymarzony trening przy obecnej formie. Niedosyt mógłbym czuć jeżeli czułbym się świeży
- za szybko poszedłem na kreskę. Rozprowadzając powinienem poczekać jeszcze 200m i dać max 400m zmiany. Chcą iść bezpośrednio na kreskę mogę się próbować na 300m do mety, ale to pieśń przyszłości.
- podjarany jestem tym wszystkim co się dzisiaj działo :)
- rower bez większego zarzutu
- cieszy chłodna głowa w momentach, gdzie trzeba było podjąć szybką decyzję. Bez mała 100% dystansu skoncentrowany.
- DST 21.50km
- Czas 00:36
- VAVG 35.83km/h
- HRmax 173
- HRavg 182
- Aktywność Jazda na rowerze
Kryterium Trzebnica
Niedziela, 19 maja 2013 · dodano: 19.05.2013 | Komentarze 1
Dzisiaj nie był mój dzień. Co prawda nie nastawiałem się, ale po cichu liczyłem, że główną grupę utrzymam. Przeliczyłem swoje siły. Od początku walczyłem o utrzymanie w grupie. Przez co więcej sił traciłem na dociąganie do grupy jak próbę zrobienia czegoś pożytecznego.
Nie byłem wstanie wchodzić w bloki, co sprawiało, że rozpędzanie w siodle kosztowało mnie bardzo dużo. Zgubiłem też bidon... chociaż dzisiaj nie było to dzisiaj decydujące.
Z zazdrością patrzyłem jak chłopaki ciągną peletonik. W szczególności Piotrek, który mimo, że wczoraj ze mną kąsał Prababkę dzisiaj bardzo fajnie pracował na przodzie. Dla mnie było za szybko, abym pojawił się choć w połowie stawki.
Pod koniec 3ciego głównego podjazdu strzeliłem i nie byłem wstanie za bardzo podciągnąć do dwóch osób, które dość długo jechały przede mną w odległości ok 100m. Po czym odjechały.
Czas 36min.
Wnioski:
- jestem mocno zmęczony
- dwa trzy najbliższe dni to regeneracja i maksymalnie jeden mocniejszy trening przed Lesznem
- mam nadzieję, że odzyskam świeżość i to przeciążenie, które sobie zaproponowałem po okresie kompensacji da mi więcej dobrego jak złego :)
- jeszcze miesiąc i "wakacje" rowerowe czyt. ok miesiąc raczej bez startów. Liczę na udany wyjazd do Czech/Słowacji. Chociaż sytuacja w pracy może postawić mnie przed faktem dokonanym, w którym nie będę miał w ogóle urlopu do końca roku :(
- idę po lody, bo lody są najlepsze na zmęczony organizm :D
- DST 133.00km
- Czas 04:29
- VAVG 29.67km/h
- HRmax 181 ( 89%)
- HRavg 162 ( 79%)
- Aktywność Jazda na rowerze
Ogórka można schrupać. Można się też na nim wysypać - Radków
Sobota, 11 maja 2013 · dodano: 12.05.2013 | Komentarze 2
Miało padać i padało. Wstaję rano wychylam się za okno, ale na szczęście jest w miarę ciepło i wszystkie te czynniki sprawiały, że dzisiejszy maraton miał mi sprawić sporo frajdy.
Sam start bez historii. Dość wolno rozpędzała się nasza maszyna. Ja po kilku ciut mocniejszych zmianach, aby się rozgrzać często musiałem zwalniać i czekać aż kilka metrów różnicy między mną, a grupką się skasuje. Nie chciałem robić za zająca, bo plany na maraton były inne. Pierwsza zmarszczka przed Karłowem i wyskoczył Mikołaj, ale nic poza wypaleniem gliko nie mógł tutaj osiągnąć. Spokojnie dociągam do niego i wykańczam podjazd, aby przed właściwą wspinaczką kompani zaczynali go z niespokojnym oddechem :).
Sam podjazd chciałem zrobić swoim tempem, ale też w miarę możliwości miałem skorzystać z tempa, które przyszykuje Mikołaj. Okazuję się, że wjeżdża bez mała tym samym rytmem co ja i nie mam żadnego problemu z jechaniem za nim. Pod koniec zacząłem buszować w górze 4 strefy, ale do progu miałem jeszcze te 3-4bpm zapasu, więc o zakwaszenie nie miałem co się obawiać.
Zjazd zrobiłem raczej spokojnie, kilka razy dokręciłem, ale nie będąc pewny nawierzchni w zakręty wchodziłem z rezerwą. Na dole wyrobiłem sobie sporą przewagę i mogłem pokręcić kilka kilometrów najpierw swoje nie zaginając się za bardzo, później z Panem Zbigniewem. Nie był to jeszcze ten moment, aby uciekać, a na ITT nie miałem ochoty. Kilka razy udało mi się wykorzystać sytuację i zmusiłem Mikołaja do tego, aby do mnie dociągał indywidualnie.
Mniej więcej na 30stym kilometrze zaczęła mi szwankować tylna przerzutka. Pomyślałem sobie, że to chyba klątwa. W zeszłym roku rozcięta szytka i pęknięta przednie przerzutka. Zaczynam się mocno wiercić na rowerze, bo w zasadzie wskakiwały mi tylko przełożenia 19-26. Na tym nie pojeżdżę :). Kilka szturchnięć w przerzutkę i się w miarę rozruszała. Odetchnąłem jak się okazało na chwilę.
Zabawa zaczęła się, gdzieś na 37km. Na dziurze wypada mi bidon i jakimś cudem dostaje się między łańcuch i tylny trójkąt, a koło. Huk przeogromny, bidon prawie rozerwało. Udało się go wyszarpnąć i miałem swoją pierwszą pogoń gotową. Na nieszczęście był to bidon, z którego nie piłem i skazałem się na przymus odwiedzenia PŻ. Przed, którym to jeszcze na zjeździ zaczyna mi się odkręcać koszyk. Normalnie katastrofa przekładam bidon i modlę się, aby konstrukcja wytrzymała. Na PŻ (którego trochę się nie spodziewałem i nie przygotowałem do niego) trochę zdezorientowany łapię butelkę po nieudanej próbie przechwycenia bidonu ze stolika.
Doganiam chłopaków i klęska. Koszyk się wykręca i wisi na poluzowanej śrubie Staram się go wyrwać, ale pękł tylko częściowo i aby się go pozbyć musiałem stanąć. Chwila mocowania (pozbyłem się odrobiny lakieru z ramy ;) ) i jadę. Szkoda tylko, że przed Lisią, bo musiałem odrobić straty podczas podjazdu. Na jego początku mam dobre 400metrów straty i wrzucam swój rytm podjazdowy. Widzę, że jest dobrze, bo zmniejszam dystans, a nie muszę jechać za mocno. Przed końcem podjazdu jadę już za Mikołajem i jestem spokojny o kilka następne kilometrów.
Plan był prosty w zależności od przewagi na zjeździe, albo pojadę sam spokojnie i dopiero od zjazdu z Karłowa odpalę rezerwy albo pójdę po zmianach z Mikołajem i zobaczę czy uda mi się odskoczyć na tym samym zjeździe, aby nie ryzykować rozstrzygnięcia na podjeździe pod Lisią.
Zjazd miód malina, robię naprawdę sporą przewagę i się wysypałem. Na najwolniejszym zakręcie przy kilkunastu kilometrach na godzinę się wykładam. Nie wiem jak to zrobiłem, bo naprawdę uważałem na ostrych łukach ze względu na mokrą nawierzchnię. Zbieram się podnoszę rower i metaliczny dźwięk. Pomyślałem, że mam gumę... Przyglądam się, a tu koło wyskoczyło z ramy. Masakra! W międzyczasie chłopaki mnie mijają (miałem na tyle dużą przewagę, że w zasadzie nikt nie zauważył, że leżałem, bo zanim do mnie dojechali, ja już grzebałem przy rowerze...). Ruszam, ale nie zauważyłem, że łańcuch mi się zaklinował. Znowu z siadam wsiadam zsiadam i tak łącznie 4 razy. Bo tu jeszcze hamulec tam kierownica. BRAK zimnej głowy i spędziłem na poprawkach 4 minuty...
Lekko obolały ruszam i dokręcam ile sił. W głowie myśli: gonić czy jechać swoje. Sięgam po butelkę, aby przelać wodę, bo była teraz na to chwila i okazuje się, że jest pusta... wszystkie klęski świata. Miałem jeszcze nadzieję, na PŻ na wysokości startu, ale się przeliczyłem. I musiała wygrać opcja spokojnej jazdy, bo do PŻ ponad godzina dymania, a w bidonie 100-150ml wody.
Na domiar złego odezwała się przerzutka, która przestała reagować na moje błagania. Nie mogłem jechać swojego, bo więcej walczyłem z nią jak z podjazdami.
Pod Batorówek już trochę zrezygnowany i przybity tym wszystkim można powiedzieć, że się wtaczam, a nie wjeżdżam. Puls, gdzieś w okolicach 79-82%. Po prostu wszystko mi opadło. Susza w bidonie, świadomość, że nie mam przerzutki, noga pobolewa, łokieć pobolewa. Wszystkie klęski świata.
Na PK zauważam, że sędzia ma wodę. Wyglądałem jak zlepek nieszczęść. Postanawiam stanąć i udaje mi się napełnić bidon. Ruszam dalej, ale podjazdy robię tylko nogami. Głowa i ręce, a raczej kciuk walczył z manetką/przerzutką, która już nie reagowała 26-21 czasami 19 to wszystko na co mogłem liczyć. Mnóstwo czasu tracę na zjazdach i prostych odcinkach, bo jadę zwyczajnie na luzie.
Pod Lisią to samo w zasadzie nie interesował mnie już ten podjazd. Myślałem, że czasowo jestem daleko w dupie. Wkurwiałem się na przerzutkę. Od syfu przednia przerzutka też lekko szwankowała. Gdzieś po 2km dochodzi mnie Michał i siadam mu na koło. Wtaczam na szczyt i toczę się na luzie, bo nie ma z czego przyspieszyć. Michał odjeżdża... Zjazd luźno, a prędkość nabierałem tylko z pozycji.
Na mecie okazuje się, że Mikołaj wpadł 3 minuty przede mną, a Pan Piotr i Zbigniew dwie. Do tego Michał miał ich na wyciągnięcie ręki na mecie. Jeżeli sprzęt, by pozwolił pojechać z nim od szczytu i gdybym zobaczył chłopaków z Eski na zjeździe (poczuł krew :) ) to bym jeszcze powalczył.
Niestety wynik przyjąłem z całym inwentarzem przygód.
Niestety jest on wypadkową wszystkich przygód z trasy.
Wnioski:
- noga dzisiaj była naprawdę dobrze przygotowana i do momentu kiedy zaczęły się problemy "techniczne" robiłem to co planowałem. W zasadzie samo się robiło :)
- podjazd na Lisią, gdyby nie Michał zrobiłbym na pół gwizdka. Głowa już nie chciała jechać
- pod kątem technicznym muszę rower poskręcać "na kleju". Na dziurach odpadł koszyk, poluzował mi się hak przerzutki, Bóg wie co jeszcze Zaraz pójdę zobaczyć...
- maraton bez problemu można było zrobić na dwóch bidonach. Szkoda, że wyszło jak wyszło
- tętno bardzo dobrze reagowało (przynajmniej do momentu kiedy jechałem/mogłem jechać swoje)
- do końca nie miałem problemów z kurczami, bólami to cieszy
Wynik (6 open) - muszę być z niego zadowolony. Patrząc na sumę wsyzstkich wypadków.
Czas 4h29m44s już niestety mnie nie może zadowolić. Celowałem 4:15-4:20, czyli wyszło zdecydowanie poniżej oczekiwań. Pierwsze kółko bez awarii zrobiłbym w czasie ok 2:07, czyli byłem na dobrej drodze :).
Idę zobaczyć co z rowerem...
Ps. Mam spuchniętego kciuka xD i bubu na udzie wielkości pięści :D
- DST 71.00km
- Czas 01:54
- VAVG 37.37km/h
- HRmax 187 ( 92%)
- HRavg 158 ( 78%)
- Aktywność Jazda na rowerze
Mikstat
Niedziela, 5 maja 2013 · dodano: 05.05.2013 | Komentarze 0
6:30 i budzi mi oznajmia, że pora wstać. Już nie pamiętam kiedy tyle razy z rzędu wstałem skoro świt w wolne dni. Gdyby nie to, że do Mikstatu miałem pojechać z Krzyśkiem pewnie wołami by mnie wyciągali z łóżka.
Szybkie śniadanie, toaleta i już w drodze na młyn. Niestety była potrzeba kupienia na gwałt jakiejś opony na przód, ponieważ zapasówka, którą mam delikatnie mówiąc jest przetarta do oplotu momentami i na wyścig z nią nie pojadę. Łażę i łażę, a tu niestety same sparciałe kapcie aż oczom moim ukazała się oponka drutowana Vredestein Ricorso. Szczerze normalnie bym jej nie kupić do szosówki, a przeznaczył raczej do ostrego. Jednak brak wyboru i kształt bieżnika, który bardzo mi się spodobał skłonił mnie do zakupu tego ponad 300g klamota. 15zł nie moje, biznesu nie zrobiłem, ale mam pancerniaka na treningi :).
U Krzyśka 8:40 -> na miejscu 10:10. Start przewidziany na 11:00, więc czasu sporo. Leniwie szykuje się do startu. W międzyczasie dojeżdżają chłopaki z teamu. Znalazło się jeszcze 10minut na rozgrzewkę, a tak naprawdę na sprawdzenie czy noga jest do użytku. Trochę się przeraziłem jak przy 71% tętna maksymalnego nogi powiedziały, że więcej nie chcą, a oddech był delikatnie mówiąc niemiarowy :D. Czułem, że dzisiaj co najwyżej postatystuję kilkanaście kilometrów i spłynę, gdzieś hen hen.
W drodze na miejsce startu zgubił nam się Krzysiek i tym sposobem jeszcze przed wyścigiem nasz czarny koń kategorii A został wykluczony z wyścigu. Ja jeszcze chciałem wcisnąć organizatorowi lewy dowód osobisty, na którym mam 22lata, ale jego czujne oko i mój bujny niegolony od tygodnia zarost zniweczyły misterny plan.
Nogi w tym czasie powiedziały, że nie jest tak źle i może uda się je rozkręcić.
Startujemy i od początku na prośbę organizatora kilometr honorowy wśród dziesiątek marsjańskich kraterów, które również wielkością przypominały stare poniemieckie okopy :). Zaraz po ostrym starcie zjazd i jak zobaczyłem, że przekroczyliśmy 55km/h to już byłem zadowolony z wyniku i niemal osiadłem na laurach. Zaraz na pierwszych kilometrach skacze Arek wraz z kolegą OTR. Zrobiło się dobre 100m i pomyślałem, że spróbuję przeskoczyć, a raczej sprawdzić czy chłopaki chcą dzisiaj pohasać. Mały wybuch mocy obracam się, a tam całe stadko. Co zrobić przecież nie będę kasował różnicy i tak już zrobiłem prawie połowę roboty :(. Później głównie za sprawą niezrzeszonych ucieczka została skasowany.
Po czym skoczył samotnie kolejny kolega z OTR i po tym jak go wypuściliśmy na dobre 300m to on niebezpiecznie zbliżył się do samochodu sędziowskiego. Dobrze, że nic się nie stało, bo chwila nieuwagi i wypadek gotowy. Na szczęście po kilku kilometrach drogę miał już wolną Na wykończeniu pierwszego kółka. Chłopaki widziałem, że coś organizują i ciekawy przesuwam się do przodu. Miałem rację poszedł bączek, pod którego się podłączyłem. Chwila moment i z 300m przewagi uciekinierowi zostało ledwie kilkanaście. Z tyłu też się lekko zakotłowało.
Druga pętla zaczyna się od żwawego zjazdu po czym podjazd i fragment z dziurami zrobiony solidnym tempem. Widziałem, że Arka świerzbi, aby dzisiaj uciec i potrzebował tylko zapalnika do tego. Z początku miałem z nim pójść, ale tempo na zjeździe na to nie mogło pozwolić. Przed pierwszym podjazdem zaraz za zakrętem wyskakuje z peletonu za mną poszedł Krzysiek, na którego poczekałem i równo po zmianach, aby wymęczyć OTR. Widziałem, że na tym fragmencie wyścigu przy mojej dyspozycji nie oderwiemy się od peletonu na stałe, ale wystarczyło to, aby zaangażować główne armaty OTR do pogoni.
Kilka minut takiej zabawy i dostaliśmy berka, ale nie pomyliłem się wymęczonych kolegów skontrowali Arek z Kamilem i w zasadzie po kilku chwilach widać było, że jeżeli chłopaki nie poszli za mocno to szykuje się sukces. W międzyczasie kilka udawanych zmian głównie ze strony Roberta i Michała robiło bardzo dobrą robotę i chłopaki powoli odjeżdżali. OTR nie był wstanie zorganizować pogoni i pojedyncze osoby nie były wstanie nadrobić dystansu.
Ja natomiast zacząłem upatrywać kto może nam zagrozić w zdobyciu 3ciego miejsca na pudle. Upatrzyłem sobie kolegę w fioletowej koszulce (Błażej jeżeli się nie mylę) i widziałem, że mocno pracuje na podjazdach i stara się trzymać w czubie. Wyskoczyłem i rzeczywiście skoczył za mną, a za nim cała reszta :).
Na początku 3ciego kółka w dół pociągnął nas Michał i (jak się okazało dla mnie po wyścigu) zaraz na pierwszej zmarszczce zaciągnął myśląc, że kończymy wyścig. Ja obserwowałem kolegę w fioletowym i trzymałem się go jak rzep. Bardzo mocno mnie wprowadził pod górę. Przed szczytem chwila luzu. Zjazd również luźno.
Nikt już teraz nie chciał tracić za wielu sił oszczędzając na finisz. Ja się na niego nie nastawiałem i zaraz dziurawym odcinku skaczę, aby zagotować cel. Obracam się, a tam Krzysiek ciągnie bandę. No to ładnie - sobie pomyślałem. Zwolniłem, chwila luzu i na pierwszym podjeździe poprawiam. Znowu widzę Błażeja, że nie chce tego puścić. Kasuje mnie i wykańcza podjazd. Miałem nadzieję, że trochę go to kosztowało, bo ja musiałem się niemało spiąć, aby wciągnąć się za nim na szczyt.
Luźny zjazd i już w zasadzie ostatni podjazd. Pytam Krzyśka czy lecimy jeszcze raz zaatakować. Coś nie chciał, tempo spadło bardzo, a mi to nie odpowiadało wyszedłem, na krótką zmianę, która rozruszała towarzystwo. Później pierwsze skrzypce zagrali Błażej wraz z kolegą z OTR. Coś tam się zakotłowało i ta dwójka wraz z Michałem zaczęła odskakiwać. Dwa razy depnąłem, siła o dziwo była to pomyślałem, że pójdę za nimi. Najpierw udaje się doskoczyć do Michała, później jak zobaczyłem, że Błażej się ogląda to poczułem krew i zapiąłem co było pod nogą. Ostatnie dwieście metrów to powiedzmy sprint w siodle w górnych chwycie, bo zwyczajnie nie było z czego wejść w bloki po wczorajszym. Jakoś udało się wygrać :). Jeszcze gdzieś przed metą zobaczyłem w lewym lusterku Michała i wiedziałem, że mamy pierwsze 4 miejsca :). Sukces.
Wnioski:
- pierwsze kilometry bardzo ciężko, ale o dziwo puls dość szybko zaczął reagować lepiej jak na wczorajszym treningu
- trochę skilla nałapane
- finisz tragiczny. Z takim czymś to mogę co najwyżej "schrupać" ogórka. Muszę poświęcić kilka treningów na trening sprinterski, ale zanim to muszę coś o nim poczytać :)
- a i jeszcze jedno wstyd się przyznać, ale zrobiłem na finiszu HRmax 187bpm. Pod koniec zeszłego sezonu byłem wstanie przy tej intensywności lecieć na podjazdach, a na 30minutowych testach podchodziłem pod 195bpm ;). Jednak to dobry prognostyk. Może się otworzę w końcu.
- DST 19.30km
- Czas 00:27
- VAVG 42.89km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
ITT Żmigród
Piątek, 3 maja 2013 · dodano: 04.05.2013 | Komentarze 0
Rano wyglądam za okno i jedyna myśl to pójść z powrotem do łóżka. Leje, zimno, ciemno. Pogoda idealna dla kolarza. Na szczęście miałem motywatora w postaci Kaśki, której start poniekąd zależał od szofera :P.
Nienakarmiony odpowiednio zbieram się i zgarniając Kaśkę lecimy do Żmigrodu, aby zdążyć na czas na zapisy. Wpadamy chwilę przed 10tą i zaraz okazuje się, że starty będą od 11stej, a nie jak to było ustalone pierwotnie o 12stej. Organizatorzy widząc pogodę pewnie bali się, że ludzie pouciekają do domów :D.
Trochę burczy w brzuchu, ale kilka żurawi zapuszczonych to w lewo to w prawo i już w ręku miałem kilka wafelków i morda od razu się cieszyła :).
Start ok 12:40, więc szwendam się po terenie zawodów i zaczepiam raz po rak kogoś i marudzę, że zimno, pada i w ogóle jest be. Dobija jednak 12:00 i szybka przebiórka, aby za moment być już na lali. Dobre 30minut poudawałem, że się rozgrzewam. Nie mogłem się w zasadzie zmusić do wykonania pełnej rozgrzewki i poprzestałem na kilku kilometrach kręcenia i trzech tempówkach.
Tuż przed ostatnią wpadam w zakrytą przez wodę dziurę i wypada mi na asfalt licznik. Wkurwiłem się na maxa i modliłem, aby dziesiątki aut nie przejechał po garminie. Okazało się, że mój panel montażowy nie wytrzymał opadów atmosferycznych i komputerek normalnie się po nim ślizgał.
SUPER to już jadę bez sprzętu, a RPE przy moim zaawansowaniu to za mało, aby wiedzieć czy jadę optymalnie. Nasłuchuję wyczytywanej listy startujących po sobie i słyszę siebie! Start za minutę z groszami sięgam po bidon, a tam pustka... też mi wypadł na tej dziurze. SUPER! Panika szukam Kaśki po ośrodku, dopadam auta i wpadam na linię 15sec przed startem, a wyglądałem jakbym przed czymś uciekał. Za to puls coś pięknego 165bpm jakbym wyszedł zgrzany po kresce na ring przed walką ;).
3, 2, 1 start i się normalnie z tego wszystkiego w bloki wpiąć nie mogłem. Po kilku sekundach odpalam. Głowa pełna myśli, które dostarczyłem sobie na 10minut przed startem. Takie rzeczy zawsze dzieją się przed startem.
Relacja z samej jazdy uboga w przeżycia. Raz prawie leżałem, jak się próbowałem napić to po czasówce zastanawiałem się czy nie straciłbym na tej operacji mniej jakbym stawał pił i ruszał. Pierwszy wodopój zajął mi dobre 15sekund, gdzie zwolniłem o dobre 6-7km/h. Masakra zero techniki. Czuję się jak taki bezmózgi mięśniak, który na argument odpowiada "a wpierdol byś nie chciał?".
Na nawrocie łapię za klamki i jadę do przodu :D. Okazuje się, że trzeba było je wymienić i wylatuję za trasę dobre 10metrów i zanim nawracam tracę kilka-kilkanaście sekund. Porażka popisałem się wyjątkową ignorancją mając na uwadze, że na biurku leżą nowiótkie swissstopy (nie powinienem się w ogóle do tego przyznawać). Na nawrocie okazuje się również, że na moim kole na nawrót dojechał za mną fioletowy kolega, którego mijałem gdzieś na 5tym kilometrze. Nieładnie z jego strony to i dsq na koniec dostał. Zaraz na nawrotem widzę mojego motywatora. Bardzo się do mnie zbliżył i za cel postanowiłem się nie dać wyprzedzić. Druga połówka wykonana równiej, ale bez polotu (co zweryfikowałem dopiero po). Gdzieś na 12-13km mój cień mnie wkur... na maxa. Normalnie pomyślał, że da mi zmianę... Nie dość, że po tym jak skoczył przede mnie to wybił mnie z rytmu to jeszcze nie chcąc jego wątpliwej pomocy ("musi jeszcze sporo chleba zjeść, abym jechał na jego kole - odpadł w Vidnavie, gdzie razem startowaliśmy, odpadł i w Mikstacie...), to zmusił mnie do skoczenia na lewą stroną, wybicia się z "transu". Poszło kilka nieparlamentarnych zwrotów. Niestety musiałem znowu powoli się wkręcać. Reszta dystansu to jazda i odliczanie cyferek na asfalcie 5, 4, 3... Myślałem już tylko czy dojdzie mnie motywator czy uda się wjechać przed nim. Ostatnie 500m to jazda z intensywnością z jaką powinienem jechać cały dystans... wpadam na metę czas nieznany, ale miejsce musiało być dobre, ponieważ do Marek wpadł kilkanaście sekund za mną, czyli na powrocie nadrobił do mnie zaledwie kilka sekund!
Głodny jak pieron dopadam się z Kaśką do sklepiku i krówka w gębie znowu poprawiła mi humor. Widzimy jakąś krzątaninę przy wynikach, zamieszanie, szepty. Przeczekujemy pierwszą falę i zapuszczam żurawia na listę. 3ci w kategorii i 6 open! Jak na taką jazdę biorę w ciemno, ale czas 25'57 mimo, że zajebisty to trochę budzi moje wątpliwości. Przede wszystkim dlatego, że przy średniej 44,6km/h miałbym więcej much w zębach, a pogoda gorsza jak w zeszłym roku nie za bardzo pozwalała na to, aby większość ludzi zrobiła swoje życiowe wyniki. Na szczęście różnica do Marka się zgadza, czyli sprzęt pomiarowy musiał nawalić i zwyczajnie obciął startującym (uważam ok 1m30s) od ostatecznego wyniku. Miejsce natomiast powinno się zgadzać.
Oficjalnie 6/105 i sam sobie jestem winien, że nie skończyłem na 4tym miejscu.
Wnioski:
- najgorsza z moich rozgrzewek. W ogóle nie zaadaptowałem organizmu do zbliżającego się wysiłku
- przez to, że jechałem bez licznika/pulsometru źle oceniałem RPE. Pojechałem co prawda równe, ale na ok 178bpm czyli na 87% :(. Średnio 4-6 uderzeń niżej jak powinienem, czyli dobry ząbek niżej...
- niestety jak to się mówi wiem o swoim organiźmie mniej niż niektórzy zdążyli o własnej fizjologi zapomnieć... pojechał za nisko całość :(
- podczas picia szczególnie pierwszego straciłem kilka sekund, bo z nerwów 3 razy podchodziłem do picia. Do tego zrobiłem to na 0,5% w górę, a nie 0,5% w dół, gdzie nie wyhamowywałbym tak bardzo. Otwarta pozycja, momenty bez pedałowania, masakra. Powinienem mieć plecaczek z rurką przyklejoną do policzka...
- muszę zrobić kilka treningów technicznych. Zarówno pod kątem ITT, jak i sprintów, z którym to jestem na bakier mimo, że powinien on być moją silną stroną
- nie dopieszczanie roweru zakończył się niesprawnymi hamulcami i kilkoma cennymi sekundami na nawrocie
- kolega z koła nawet jak tylko na nim siedział potrafił zająć głowę i obniżać skupienie na jeździe
- po jeździe nie czułem się wyjechany, a tak naprawdę ostatnie kilometry dopiero zacząłem się napędzać - brak bardzo intensywnych treningów daje o sobie znać
- strata do 5 i 4 odpowiednie 4 i 11 sekund to porażka. Powinienem bez problemu zrobić lepszy czas eliminując tylko jeden z powyższych błędów. Do pierwszej trójki (a szczególnie do nieosiągalnego zwycięzcy) była już znaczna.
- dopiero w domu po podłączeniu do komputera sczytałem czas i wg mnie mam ok 27m20-25s. Jak na te warunki dobry. Jak na to co robiłem na trasie czuję naprawdę duży niedosyt.
- jeden przyszłościowy moje mocne strony to sprint i jazda na czas i na niej będę się skupiał. Niestety budowa ciała i brak diety (wysoka waga - kolarstwo nie jest celem samym w sobie) nie stawiają mnie na równi z góralami i kolarzami klasycznymi (oczywiście wszystko w ramach naszego kolarstwa amatorskiego ;) )
- prywatnie nie do końca rozumiem czemu tak wiele osób przyjęło oficjalne wyniki jako swoje i się nimi chwali... dzisiaj (06 maja) widzę, że wyniki są ściągnięte ze strony i mam nadzieję na jej aktualizację
- DST 65.00km
- Czas 01:42
- VAVG 38.24km/h
- HRmax 161 ( 79%)
- HRavg 181 ( 89%)
- Aktywność Jazda na rowerze
Vidnavské okruhy
Środa, 1 maja 2013 · dodano: 01.05.2013 | Komentarze 10
Noc spędzona u miłych Państwa w Trzeboszowicach. Wyspałem się jak nigdy, ale muszę przyznać, że chyba zapomnieli nagrzać i poza kocem było powiedzmy zimno ;). Rano budzę się, a za oknem mokro i mżawka, a ja już wczoraj zauważyłem, że zapomniałem o bluzie i modliłem się o słońce. Co zrobić śniadania, toaleta i w drogę. Padł plan przybycia na start na rowerze w ramach rozgrzewki i jak zwykle niezorganizowany wyjeżdżam na Vidnavy samochodem. Odbieram numer idę się przebrać i ... brakuje kasku. Zostawiłem w domu. 9:15, więc trzeba się spiąć. W drodze po kask złamałem wszystkie możliwe zakazy i o 9:40 jestem z powrotem. Szybkie przebranie i rozgrzewka. Miałem na nią jeszcze 10 minut :D.
Przed startem organizator coś tam zaciągał do tłumu. Pewnie tłumaczył trasę, a jedyne co zrozumiałem to Start ostry po wyjeździe z miasta. Każdy jak widać wyciągnął z tego wszystkiego to co potrzebował.
Dodam tylko, że byłem dzisiaj JEDYNĄ osobą ubraną w pełni na krótko. Specjalnie zapuściłem żurawia, aby się upewnić, że tylko mi jest ciepło ;). Wtopa na maxa.
Ruszamy i pod pierwszy podjazd, który wczoraj wykonałem bez precyzyjnego sprzętu pomiarowego spoglądam na cyferki. Wczoraj coś ciężko mi szedł z blatu (53/19-21), a tu okazuje się, że kopie do 8% :D. To ci niespodzianka drugi zaraz za nim i już widzę 10%. Masakra NIE ta impreza. Co prawda krótkie te kopnięcia acz treściwe. Zapomniałem dodać, że mży, nawierzchnia jest morka, ruch otwarty i jedziemy w około 50ciu. Pierwszy zjazd i już widzę co się będzie działo. Będzie ściganie. Przy mojej nienagannej technice po głównym zjeździe zamiatam ogony. Co skutkuje tym, że po każdym wyhamowaniu moim zadaniem jest nie tyle utrzymanie koła ostatnim, a przeskoczenie ich i doszusowanie do peletonu. Mogę śmiało powiedzieć, że wszystkie sprinty podczas tego wyścigu zrobiłem na dwóch pierwszych kółkach :D.
Na zjeździe pod koniec pierwszego okruha przy 55-60km uderzam w konar wielkości przedramienia. Huk ogromny, zaraz po tym na 30cm ode mnie przy porównywalnej prędkości przejeżdża autp i na dokładkę znowu chwilę po mijam bidon o 5-10cm. Myślałem, że rozwaliłem koło do tego pozostałe zdarzenia sprawiły, że posrałem się na maksa. Na chwilę włączyła mi się czerwona lampka i przez asekuracyjna jazdę straciłem 100-150m do peletonu. Otrząsnąłem się, małe ITT połączone z testem do odmowy i już siedzę na kole.
Po przygodach pierwszego kółka drugie pojechałem równie tragicznie taktycznie. Na kopnięciu poszła ucieczka zaraz za nią druga, ale ja nawet nie byłem wstanie przeskoczyć na przód, a co dopiero myśleć czymś podobnym. Do tego braki w technice mówiły mi, że o wiele lepiej mi będzie w peletonie. W końcu wpadłem na trening/po naukę.
Pod koniec drugiego okrążenia myślę sobie czy by czasem nie nie zjechać, bo przeżyć dostarczyłem sobie jak za miesiąc jazdy, ale co tam jedziemy dalej.
Trzecie okrążenie zrobione o wiele lepiej jak dwa poprzednie wjeżdżałem, gdzieś w połowie, a na zjazdach byłem już regularnie, gdzieś w 3/4 peletonu przez co jechałem zdecydowanie ekonomiczniej. Widać zresztą po wykresie tętna, że podczas drugiej części było niżej. W zasadzie kółko bez historii. Coś próbowałem się przesuwać do przodu, ale bez rewelacji.
Czwarte to najpierw czarowanie pod pierwsze podjazdy, ale nic z tego nie wynikło i znowu zaczęła się zabawa w zjazdy. O dziwo na głównym zjeździe udało mi się przedostać na 5-6 pozycję i ją utrzymać, ale na wypłaszczeniu wyrosły boki i znowu zamknięty w środku. Nieciekawie. Chciałem skoczyć na przedostatnim podjeździe, ale ten sam pomysł miało kilka osób. Co zrobić, że pomysł ten sam jak mocy brakowało i zablokowali boki. No nic jedziemy razem. Zjazd i znowu sekcja pod kolejno 8% i 10% znowu zasadzam się z boku, a tu wyrastają mi przed oczami sporo wolniej jadący luzie startujący po nas. Z połowy stawki czyli całkiem niezłej pozycji do finiszu ląduję pod sam koniec i ostatnie 500m to przesuwanie się do przodu. Już bez większego zaginania się objeżdżam kilkanaście osób, a bez większego, bo przede mną kolejne kilka i widziałem, że nie ma szans z nimi powalczyć.
Ciekawostką jest to, że miejsca w peletonie ustalane były według kolejności w jakiej ustawiłeś się do ściągania numerków i w ten sposób zostałem oszukany o 3-5 pozycji, bo ja zacząłem kręcić spokojnie, a ludzie lecieli na zabój do korytarzyka Każdy niuans decyduje o pozycji xD.
Miejsce podejrzewam,że gdzieś 25-30 na XX. Jeżeli znajdę wyniki to zaktualizuję.
Wnioski:
- brak techniki na maxa. O ile na płaskim sobie radzę to na zjazdach z ostrymi zakrętami, przy mżawce i mokrej nawierzchni to jadę jakbym miał dwójkę dzieci i trzy kredyty do spłacenia.
- jestem bardzo zadowolony z tego, że forma pozwoliła mi na spokojne utrzymanie się w peletonie. Ani na chwilę nie byłem zagrożony odpadnięciem, a wraz z upływem czasu było mi łatwiej.
- 3i4 kółko już zdecydowane lepiej przejechane. Zgrabniej wchodziłem w zakręty, mniej latałem po całej szerokości ulicy na korzyść trzymania linii
- brak doświadczenia nie pozwoliło mi również dobrze się ustawić przed finiszem
- widzę, że mam problem z finiszowaniem. Nie do końca umiem ocenić to na co mnie stać na nich. Zaczynam za późno zdecydowanie za późno i za słabo. Kreskę mijam podczas rozpędzania się, a jak inni finiszują to ja do nich tracę, bo nie mam tego timingu.
- dzisiejszy start nauczył mnie kilku rzeczy i muszę przyznać, że nic jak tego typu jazda nie pokazuje lepiej, gdzie masz braki i co musisz przetrenować
- wyścig nie przejechany na maxa, ale jakbym był na czubie pewnie miałbym na ten temat inne zdanie
- to była najbardziej dynamiczna jazda w moim życiu!:)
- wyścig przejechany na 2/3 bidonu i dwóch kęsach - niesamowita ekonomiczność w porównaniu do choćby Żądła Szerszenia
Pulsometr na początku coś nie reagował i dopiero po kilku minutach zaczął pokazywać właściwe wartości.
PS. Nie zdziwcie się jak w miejscu klub będzie napisane: Katarzyna Czesław. Czeszka poszła po bandzie i spisała mój dowód od A->Z i coś czuję, że tak to się skończyło %-).
- DST 147.50km
- Czas 04:11
- VAVG 35.26km/h
- HRmax 183
- HRavg 172
- Aktywność Jazda na rowerze
TMR 2013
Sobota, 27 kwietnia 2013 · dodano: 27.04.2013 | Komentarze 0
Start dość wcześnie i bardzo żałuję, że nie wyleciałem chociaż 4 minuty później. Wiedziałem, że może nie być za kolorowo z grupą to plan był prosty. Pojechać mocno (za mocno) przez godzinę i jeżeli nie dogonię upatrzonego celu to odpuszczam i jadę swoje (po tym jak dojdę do siebie).
Wyjazd z miasta. To nie ta impreza, na którą się pisałem. Wszystko w ślimaczym tempie, a na dodatek w połowie tego odcinka dojeżdżamy do babeczki, która robiła sobie wycieczkę. Broń Boże nie mam do niej pretensji, ale motocyklista, który nas prowadził powiedział, że do końca wyjazdu jej nie wyprzedzimy. Foch i ch.j. Tak lecieliśmy ten odcinek zamiast 40-45 jakieś 26-28 :D. Dobra minuta w plecy na starcie. Jednak to tylko maraton i nie można mieć nikomu za złe Przede wszystkim bezpieczeństwo.
Wypadamy z miasta i pierwsza 5cio minutowa zmiana. Wolałem się nie obracać co się za mną dzieje. Odskakuje na bok, a tu ku mojej uciesze dwie osoby Co prawda czerwone, ale są. Pomyślałem, to może chociaż odpocznę między zmianami. Po drugiej lub trzeciej mojej zmianie już jechaliśmy we dwóch, a kompan działał jak satelita. Po 3-5 minutach mojej zmiany wchodził na 30s-1m i dawał zmiany o 3-6km/h wolniejsze. Wystarczyło to abym odżywał i wiosłował dalej. Gdyby nie to pewnie pojechałbym ciągiem do wyprucia się i rzucił gdzieś rowerem w krzaki ;).
Po godzinie takiej jazdy miałem już odpuszczać, gdzie i tak leciałem ciut niżej jak zakładałem. Kilka osób wyprzedziłem, ale nikt się nie podłączał.
Mała anegdotka. Mijam Tomka z Trzebnicy, który jechał w parze z inną osobą i szybka rozmowa.
Kompan: Doganiają nas łapiemy koło.
Tomek się obraca spogląda i szybko odpowiada: nie tu nie. :D
Bardzo humorystycznie to wyglądało.
To po tej godzinie zastanawiam się. Heblować dalej czy podziękować, zwolnić. Dostrzegłem jeszcze jedna czerwoną koszulkę i postanowiłem ostatni raz sprawdzić kto to ;). Dobre 12minut jechałem już niemal ciągiem na przedzie, a na zakrętach czekałem na satelitę (nie wiem po co chyba ją polubiłem albo tak bardzo nie chciałem jechać sam, że zwalniałem), bo tracił do mnie po kilkanaście metrów mimo, że nie podciągałem.
Pierwszej PŻ nawet przez to nie zauważyłem, bo miałem wówczas już tylko 200m straty i widziałem, że to mój cel. Uważam, że wbiłem wówczas 186bpm, ale komputerek zanotował 183 ;). Dojeżdżam do chłopaków tuż przed zakrętem w gruszeczce.
Chłopaki szybko pytają kogo przywiozłeś
A ja dowaliłem (chyba tlenu brakowało): SIEBIE i Marka vel satelitę.
Tętno jeszcze nie zeszło, ale widzę, że chłopaki planują przejechać wertepy przy 28km/h. Pomyślałem co to to nie Zmiana cyk cyk i lecimi 35-37km/h. Myślałem, że wyzionę ducha. Wyprowadzam nas na stół schodzę ze zmiany i myślę sobie, że chwilę odziapnę po 1h30m orki. A tu kolejna epicka konwersacja Zamiast przyspieszyć to zwalniamy do 25-28km/h i tekst.
Pan Kazimierz: ale nas wytrzepało i jedziemy ławą... i tak przez pół minuty
Chłopaki pozwolili mi sprawdzić nogę i puścili mnie przodem. W zasadzie od tej pory do Białe Błota jedziemy po zmianach. Pan Kazimierz pracował bardzo uczciwie i dosłownie na tyle ile tylko mógł. Widać było, że każda zmiana go kosztowała dwa razy więcej niż mnie. Mi udawało się dawać dłuższe i mocniejsze zmiany. Do tego miałem przyjemność wprowadzać nas na niemal wszystkie podjazdy i w zasadzie sprowadzać z nich ;). To chyba to doświadczenie sprawiało, że to ja znajdowałem się na czele jak się zaczynała przeszkoda:).
Anegdotka i epic fail w jednym:
Na ok 60km po zmianie uciekam na 3cią pozycję. Pan Grzegorz szamie batonika. Rzuca papierek i on klinuje się w przedniej przerzutce. Nie dało się go wyciągnąć. Przez 90km twkił on między przerzutką i łańcuchem i go blokował... Siła na maxa i epic fail w jednym :). Na mecie prawie minutę go wyrywałem... na pit stopie i podczas jazdy nie dałem rady.
W odcinku w lesie widziałem, że będzie jeszcze ciężej tutaj już ja latałem jak satelita z 1 na 3 i znowu na 1 pozycją. Dając zmiany Panu Kaźmierzowi. Do tego przyczepiło się do nas tutaj dwóch chłopaków ciągle jadących na 4-5 pozycji. Bardzo zgrabnie nas przepuszczali.
Szybka konwersacja z kolegą.
Czemu nie przejedziesz do przodu i nie dasz choćby krótkiej zmiany?
Odpowiedź: bo jadę giga i mam jeszcze dużo kilometrów
Nie było z kim rozmawiać... (cieszę się, że takich ludzi później natura wynagrodziła).
Postój szybkie napełnienie bidonu, babeczka, pozbycie się trzeciego i niespodzianka wpinam się ruszam i słyszę uwaga. W tym momencie mija mnie Zibi TGV ;) wraz z wagonikami. Dokręcam i już na kole. W tym momencie było nas chyba 8. Cud miód malina. Zaświeciły mi się oczy, a zmiany Zbyszka robiły delikatnie mówiąc wrażenie. Długie i zdecydowanie mocniejsze. Wpadłem w tym momencie również na głupi pomysł żeby włożyć bidon z kieszonki. Na nierówności gubię bidon z i tyle miałem z niego pożytku, a wiozłem go na plecach (bolały mnie przez to po wyścigu) całą trasę. Nówka sztuka z mikroelementami :(. Został mi jeden z wodą z pitstopu i pod koniec stało się to moją zmorą.
Szczerze to zmiany wagoników nie urywały dupy. Delikatnie mówiąc, ale dawały odpocząć komu trzeba. Zaraz po dołączeniu do grupy chciałem do siebie dojść i przepuściłem jedną osobę przed siebie. Kozak spojrzał na mnie i pomachał z pogardą. Bardzo mnie to ubodło, bo do leni nie należę.
Czułem mocno już te kilometry. Bardzo się na nich napracowałem, ale powiedziałem sobie. O nie żaden fiut nie będzie na ciebie machał. Od tej pory dawałem regularne zmiany nawet jeżeli to było 30s 1min. Nawet jeżeli nie było to na pełnej mocy, ale gryzłem się w wargę. Były też osoby,które się ochoczo wiozły. Co zrobić.
Pan Kazimierz dawał całe serce w jazdę na tym odcinku. Bardzo mi zaimponował swoją jazdą. Jest moim dzisiejszym BOHATEREM. Po każdej jego zmianie wpatrywałem się w niego z podziwem i nie ukrywam, że z zazdrością. Pokazał kawał charakteru. Pracował uczciwie i na 100% tak długo jak tylko mógł. Nie odpuszczał. Uważam, że w jego słowniku takiego słowa nawet nie ma :).
Przed skrętem na Czachowo rozmowa.
Zbyszek: ile mamy do końca
ja: jak debil szybko odpowiadam 35km.
Schodzę ze zmiany, a tu cyk cyk i rura. Pierwszy strzał wytrzymałem. Znowu się gdzieś przewinąłem przez czub. Małe zamieszanie i strzelam przyznaję się nie wiem czy musiałem, nie wiem czy już nie mogłem, ale zrobiła się przerwa. Zbyszek wyskakuje zabiera prowadzącego i pognali. Nikt więcej nie poszedł. Jestem zły na siebie za to :(.
Chwilę wcześniej anegdota. Mijamy niefortunnie lewym pasem na wirażu grupę gigowców i teks z grupy.
"Acha mega jedzie."
Akurat Zibi prowadził i nie muszę mówić, że jechaliśmy dobre 5km/h szybciej od nich ;). Można powiedzieć z pompą to się odbyło.
Dziwną sprawą po skręcie na prababkę prowadzę, ale szybko wyprzedza mnie jeden chłopak i za nim idzie drugi kompan jadący od Gruszeczki. Pan Grzegorz częściej widziany z tyłu jak z przodu teraz wyrwał i tak oderwali się ode mnie. Naprawdę nie jechali szybko. Powinienem spokojnie jechać z nimi. Nie mówiąc, że powinienem to prowadzić przy tym tempie. Tak podjazd, zjazd, podjazd, zjazd i twardo na Prababrkę. Spokojnie i twardo ją przeorałem. Doszedłem tam Pana Grzegorza. Ten mi uciekł na kilka metrów po kamieniach. To znowu doszedłem.
Na płytach dosłownie wyzionąłem ducha. Miałem bardzo mało wody. Zacząłem się odwadniać i na szczycie traciłem 10metrów. Widziałem, że Pan Grzegorz chce ze mną pojechać. Jechał bez szarpania, ale naprawdę nie miałem z czego podciągnąć. Przy podjeździe za Węgrami było już 100merów i zaczęło się powiększać coraz szybciej. Normalnie jakbym nie wessał wody z kanalików to pewnie łza by pociekła po policzku. Tak blisko, do tego pod wiatr, widziałem, że jeszcze kilka razy spoglądał za mną :(. Wody brak, dosłownie łyk po każdym podjeździe, a ostatnie 12km na sucho. Tętno nie schodziło prawie w ogóle poniżej 172bpm. Często oglądałem 178, a jak chciałem wejść wyżej to nogi mi mdlały.
Totalnie wyjechałem się do skrętu na Piersno i muszę powiedzieć, że nie pamiętam kiedy tak wolno podjeżdżałem do Głuchowa i później do Trzebnicy. Zjechałem już bez kręcenia i ostatkami sił wjeżdżam na metę.
Czas 4h11m25s. Gdybym tylko dojechał z Panem Grzegorzem to byłoby 2,5min szybciej cel poniżej 4h10m bym wypełnił i dałoby mi to 7 miejsce. Tylko dojechał nie dając zmian trzepiąc się na kole. Naprawdę mogłem to zrobić naprawdę :(, ale te 1km/h, które narzucał Pan Grzegorz to było jak poziom wyżej. Kąsało to moje ciało i psychikę.
Wnioski:
- pierwsze 1h30m kosztowało mnie kosmicznie dużo. Do tego konieczność dawania długich zmian jak i kilkukrotne przepuszczenie mnie po zmianie na czub wcale nie pomogło. Wyniszczyło mnie to kosmicznie.
- dużym plusem było podłapanie się pod grupę Zbyszka. Zyskałem tu trochę czasu i mimo, że bardzo dużo kosztowało mnie utrzymywanie się w grupie mimo osłabienia to chyba z pewnością więcej zyskałem jak straciłem
- stracony bidon skończył się racjonowaniem płynów na ostatnich 50kilometrach przez co kropelka po kropelce odwadniałem się, a na koniec jechałem na sucho.
- tętno średnie kosmiczne, a poniżej 160bpm byłem dwa razy na moment. Masakra, w ogóle nie odpoczywałem w zasadzie. Przez przeszło 4godziny ciągle wypłacałem kasę z banku
- nie zjadłem wszystkiego co wziąłem na drogę, a to plus
- łezka się kręci na myśl, że brakło tak niewiele, tak niewiele, aby z kiepskiego losowania zrobić coś naprawdę dla mnie znaczącego
- mój aktualny HRmax jest niemal na pewno niższy jak deklarowany i nie mogę w 100% opierać się na tej stałej,która zmienną jest. Realnie pojechałem sporo wyżej jak to co pokazują %%%
- dużym plusem jest poprawienie czasu w stosunku do zeszłego roku o ponad 30minut, ale w zeszłym roku w tym okresie ja i forma staliśmy w osobnych kolejkach. Dzisiaj czuję się naprawdę dobrze jak na początek sezonu
- wyszedł z dzisiejszej jazdy dobry trening i uważam, że mając to co było mi dane na trasie nie mogłem pojechać lepiej
- DST 48.00km
- Czas 01:11
- VAVG 40.56km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
TTT Leśnica wokół Góry św. Anny
Sobota, 20 kwietnia 2013 · dodano: 21.04.2013 | Komentarze 3
Rano jakoś dobrze mi się leżało w łóżku, a jeszcze lepiej patrząc na pogodę za oknem. Chmur, zimno, wietrznie i zbierało się na deszcz. Jednak było dzisiaj miejsce na południu Polski, gdzie miało być gorąco.
Poranna wymiana uprzejmości i o 9tej z minutami zaspany siedzę w aucie, które przetransportowało mnie do niejakiej Leśnicy w okolicy góry Św Anny, gdzie miała się dzisiaj odbyć czasówka drużynowa. Pierwszy w zasadzie sprawdzian formy, która ma przyjść w okolicach czerwca. Zobaczymy jak to będzie, bo jeszcze doświadczenie w planowaniu szczytu formy niewielkie. Wracając do wydarzeń dnia. Podczas podróży próbowałem opanować tajemną technikę zbijania tętna minimalnego kiedyś zaprezentowaną przez Marcina. Kilka sztuczek podpatrzyłem, ale do zawodowstwa jeszcze daleko. Ponoć trasa przebiegła spokojnie z kilkoma odbiciami krajoznawczymi po drodze.
Do Leśnicy wpadamy w zasadzie na samo losowanie, gdzie dowiadujemy się z marszu, że będziemy startować pod sam koniec. Minusem był nasilający się wiatr, ale ważniejsza była rozgrzewka, na którą byłoby mało czasu, gdybyśmy startowali na początku. Do samego startu każdy (Arek, Dima, Lesław, Krzysiek i ja :) przygotowywał się w swój tajemny sposób. Ktoś tam chomikował, ktoś znowu próbował zrzucić jak najwięcej wagi w plenerze czy też przepalić nogę pod wiatr.
Jako, że drużynowo jechaliśmy ze sobą pierwszy raz, a z dwoma kolegami pierwszy raz odnosił się dosłownie do pierwszego spotkania. Nie do końca wiedzieliśmy jak się ustawić, czego oczekiwać, jak dobrać intensywność.
12:44 czas ruszać. Od razu wpadamy na wisienkę na torcie czyli zabawa w podjazd na górę Św. Anny. Głośne tego nie powiem, ale marzył mi się na szczycie finisz. Nawet gdybym miał się tam wgramalać dwa razy :). Rusza Krzysiek rozkręcił całkiem fajne tempo, aby się wprowadzić, ale po zmianie moja gorąca głowa (która dzisiaj dała o sobie znać kilka razy) sprawiła, że po zmianie odskoczyłem. Chłopaki musieli się bez sensu zaginać. Wszystko trwało moment, ale po co ma w ogóle to się dziać. Okazuje się, że na podjeździe gubimy Lesława, ale prowadzący w tym momencie Dima mówi jedziemy. Przydało się jego chłodne spojrzenie i konkretna decyzja. Dodatkowo jak na prawdziwego górala w momencie kiedy kopnęło nadał równe tempo. Dla mnie optymalne co widać po tętnie (bardzo fajnie dzisiaj reagowało - była świeżość to cieszy). Ani się nie zagotowałem, ani nie miałem w głowie myśli "może wyjdę na zmianę".
Na szczycie spotyka nas obraz nędzy i rozpaczy. Mam na myśli stan drogi na zjeździe. Arek rozpoczyna zjazd. Ja przejmuję pałeczkę, ale coś mnie blokowało przed dokręceniem i dość szybko zszedłem. To była moja najsłabsza i najkrótsza zmiana. W zasadzie prawie cały odcinek do nawrotu w Strzelcach to koszmar kolarza. Nam nie pomagało to, że dopiero się docieraliśmy, a maszyna zaczęła działać dopiero koło 15stego kilometra. Mi się udało dać kilka równych zmian, ale też kilka razy poszedłem za mocno tracąc swoje oraz chłopaków siły i czas na lepienie. Odcinek ten zrobiłem powiedzmy za słabo. Za duże rezerwy zostawiałem schodząc ze zmian, które mogłem dawać mocniejsze.
Nawrotka i tutaj zjazd DK. Można powiedzieć, że był to popis ciężkich naszego składu. Arka i mój. Można powiedzieć, że grawitacja sama Nas ściągała na dół przez co przelotowa na tym odcinku była zawodowa :). Czy mogłem ten odcinek pojechać lepiej? Pewnie tak, ale byłbym niesprawiedliwy jakbym powiedział, że nie wykonaliśmy jako drużyna na tym fragmencie dobrej roboty.
Nawrotka w kierunku Kędzierzyna-Koźle i się zaczęło. Droga ponownie KOSZMAR. Do tego pracował we spół z drugim przeciwnikiem wiatrem. Od nawrotu z początku boczny, a przez ostatnie kilometry już w twarz. Stan nawierzchni mocno wybijał nas z rytmu, ale nauczeni spędzonym wspólnie czasem dawaliśmy mocne równe dobre zmiany. Tutaj puls może nie tak wysoki jak w środku sezonu, ale nie spadał. Czy na kole czy na czele nie chciał reagować.
Na jednej z dziur tuż przed decydującymi ostatnimi pięcioma kilometrami wyłącza mi się licznik. Trochę mnie to denerwuje, ale byłem zbyt skupiony na jeździe, aby z tym walczyć. Te 5 kilometrów to już jazda z wiatrem w twarz do tego z nieprzyjemnym ciągłym wzniosem. Tutaj pracowaliśmy głównie ja Krzysiek i Arek. Zmiany krótkie, a utrzymanie czoła przez minutę wiązało się z tytaniczną pracą. Tętno szybowało, a każda sekunda trwała dwa razy dłużej. Pojawiły się też napisy 3000m 2000m 1000m. W zasadzie nie patrzyłem na puls. Gapiłem się jak dureń w ziemię, szukałem jak idiota tej głupiej farby i nie myślałem o paleniu w nogach. Tu już nikt nie miał rezerwy. Kto mógł prowadził, a jak nie mógł to musiał. Musiał trzymać koło, aby nie oddać sekund walkowerem. Kilometr do mety wyłączyłem światło i do prawie samego końce prowadziłem nas ile mogłem, aby w trójkę z Krzyśkiem i Arkiem wpaść na metę po 1h10m43s od momentu przekroczenia jej po raz pierwszy.
Krótka rundka wokół rynku. Mętlik w głowie. Było dobrze? Źle? Czy daliśmy z siebie wszystko? Uciekamy na rozjazd, a wracając z powrotem chłopaki się pytają nas czy wiemy, że jesteśmy drudzy? DRUDZY?! Z niedowierzaniem podjeżdżamy do sędziego i wszytko się zgadza. Chłopaki z pierwszego składu zameldowali się najszybciej. My półtorej minuty za nimi. Wielki sukces. Sukces Nas wszystkich.
Dzięki chłopaki, że dane mi było z Wami dzisiaj pojechać. Gratulacje dla zwycięzców. Gratulacje dla wszystkich, którzy zmierzyli się dzisiaj z sobą i z niesprzyjającymi warunkami!
Wnioski:
- samo przygotowanie do wyścigu. Jak na początek sezonu bardzo dobre. Intensywność wyścigowa jest mi jeszcze obca, ale to co we mnie aktualnie drzemie było dzisiaj dostępne :).
- pierwsza część wykonana zdecydowanie ze zbyt niską intensywnością
- cały wyścig jak na godzinę z mały okładem wykonany pod progiem jaki jestem wstanie osiągnąć. Mogę to zwalić na małą ilość kilometrów wyścigowych :).
- sama jazda TT zdecydowania lepsza i lepsza za każdym razem. Nie nosiło mnie tak po drodze jak to było na pierwszych treningach. Nawet boczny wiatr nie robił na mnie większego wrażenia
- pozycja w zasadzie optymalna. Mógłbym jeszcze powalczyć z wysokością podpórek. Spróbuję, ale nie wiem czy ten centymetr będzie decydujący.
- sam sposób jazdy lepszy i lepszy noga-biodro dzisiaj już pracowała na fajnym poziomie. Pozycja stabilna i brak bólu w newralgicznych miejscach.
- puls mimo, że nie wzbija się tak wysoko jak powinien to reagował dobrze i powolutku przyzwyczajam organizm do 5tej strefy.
- chyba każdy dzisiaj mi powiedział, że mam brudny rower i że powinienem o umyć :D
- tak sobie pomyślałem o rzepie, który trzyma mi się koła bez względu na to ile dołożę :)